Zdarza mi się bywać w Warszawie. I jakoś tak się składam że bywam tam zaraz po patriotycznych manifestacjach. W sierpniu byłam - wiadomo Powstanie, jutro będę - wiadomo Niepodległość.
Mieszkałam w stolicy dziesięć długich lat. Widziałam jak w sierpniu zakwita z roku na rok, coraz barwniej powstańczy odpust. Jak w listopadzie na moim kiosku z gazetami pojawiają się coraz większe plakaty z blond młodzieżą wzywającą do marszu. Widziałam tęcze, raz spalone, raz kwitnące. Afisze pytały czy też bym poszła umierać w słońcu. Gazety im za mnie odpowiadały raz, że tak, a raz, że nie.
Młodzież, z którą pracowałam raczej była na tak, i w sumie to dobrze że są wakacje, zwolnienia nie trzeba podrabiać. Muzeum się budowało. Zbudowało się. I Warszawa pogrążyła się na dobre w swoim borderline, tocząc nieustające dyskusje wewnętrzne między prawdziwymi warszawiakami, słoikami, patriotami i tymi, co nie chcą w słońcu umierać.
I tak to, już wyemigrowana, niby daleko od tego, pielgrzymowałam 6 sierpnia po szarych, rozgrzanych chodnikach, z Bielan na Mokotów, do starej znajomej która porodziła syna.
Na Mokotowie.
Przechodząc przez centrum, co to w Warszawie nazywa się Śródmieściem (trochę jak Śródziemie, ale w ogóle niepodobne), postanowiłam nabyć kwiaty. Czerwone goździki przemiła kwiaciarka ozdobiła czerwoną wstążką. Zawinęła nożyczkami wesołe sprężynki na końcach, po czym zapakowała bukiet w papier moro. Taki papier imitujący mundur, nadruk ochronny, ciapki zielono-szare. Zaprotestowałam nieśmiało, że może jakiś inny, bo dziecko jeszcze małe i nie wypada.
"Proszę Pani, powstanie było ostatnio, to innych nie ma"
Ciekawe jak Warszawa przywita mnie jutro.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz