środa, 24 grudnia 2014

Czy pomalowałaś już okna?

"No tak..., no wiesz..., roboty przed tymi świętami pełno..., ale okna mam już umyte!" "Nie, nie, śnieg pada, ale okna już umyłam". Sprawozdanie ze stanu okien pojawiało się w prawie każdej, przedświątecznej rozmowie. Szczególnie z pokoleniem 50+, ale i koleżankom-trzydziestkom też zdarzało się coś o oknach dorzucić. A z każdą rozmową moja niechęć do moich okien rosła. Powinnam je umyć, jak nie ja, to ktoś inny. Jakoś to zorganizować, żeby te okna były na Święta czyste. Im dłużej o tym myślałam, tym bardziej nie mogłam.
Od trzech lat obserwuję przed Bożym Narodzeniem dekoracje malowane na szybach farbkami plakatowymi. Urocze, bardzo często wykonywane własnoręcznie przez właścicieli sklepów, chwytają za serce. Postanowiłam podążyć tym tropem. Skoro nasz dom na parterze miał kiedyś sklep, a nasze okna to tak naprawdę witryna, to grzechem nie będzie jeśli zamiast myć okna pomaluję je. Praca przyjemniejsza i rezultat efektowny. Zagoniłam dziecko do pomocy i wymalowaliśmy na szybach piękne śnieżynki. A okna umyje się po świętach. 


Nogent-sur-Marne 2014

Nogent-sur-Marne 2014


Cilchy 2014

Paris 2014

Paris 2014

Paris 2014

piątek, 19 grudnia 2014

Po jedenaste-nie kupuj.

Nogent-sur-Marne 2014


To okazji zbliżających się Świąt pozwalam sobie na taki religijny tytuł. Do Dekalogu dodałam  małe, jedenaste przykazanie -Nie kupuj! Nie daj się ponieść, nie gromadź rzeczy.

Omijam Paryż z pięknymi Lafajetami. W tym roku nie dam się rzucić z naszego sennego miasteczka nad Marną prosto w marność konsumpcyjnego szaleństwa stolicy. Wiem, że brzmi to trochę jak wyznanie wiary świeżo nawróconego wyznawcy minimalizmu. Spokojnie, kupiłam choinkę, prezenty dla rodziny i jeden specjalny prezent dla siebie, zamówiłam ciasto na Święta, ale wszystko w tym roku z dużą rozwagą i bez szaleństw. Dary kupione u nas "na wsi" (zgodnie z zasadą "skoro tego nie można kupić w Nogent, to na pewno nie jest tego warte") albo zamówione przez internet. Żadnej wyprawy do sklepu, zero,  null i to   od trzech miesięcy.
Jest to rezultat szokowej terapii anty-zakupowej, którą przypadkiem przeszłam w połowie września. Pewnego dnia, w połowie drogi nad rzekę odkryłam Dom Aukcyjny. Aukcje są na różnym poziomie. Od takich z meblami za kilkanaście czy obrazami za kilkadziesiąt tysięcy euro po licytacje likwidacyjne warsztatów samochodowych. Co kto lubi.
Moją uwagę przykuł afisz obwieszczający aukcję wyposażenia, bibelotów i pamiątek z domów Madame L. i Madame B.
Skojarzyło mi się to z Damą Kameliową, powiało tajemnicą, postanowiłam zobaczyć jak wyglądają dobra obydwu dam. Oczywiście domyślałam się, że trafiły na aukcję raczej w wyniku zgonu właścicielek niż dobrowolnego rozstania, ale co tam. Pokusa była silniejsza.
W dużej hali znajdowała się zawartość domów. Dosłownie cała zawartość. Od lodówek, przez telewizory, wypchane jelenie, torebki  z rękawiczkami w środku, biżuterię po prywatne listy i zdjęcia dwóch kobiet. Mniej cenne przedmioty zostały wrzucone do skrzynek i sprzedawane w "kompletach", cenniejsze były licytowane pojedynczo.
Licytujący, na oko banda właścicieli sklepików i stoisk na "marche aux puces" z pokerowymi minami podbijali ceny.
Madame B. była artystką. Żadna awangarda. Malowała przyzwoite akwarele, technicznie bardzo dobre. Kwiaty, widoczki na wysokiej jakości papierze. Na aukcję poszły kartony pełne gotowych prac i szkiców które musiały powstawać latami. Kilkaset sztuk wrzuconych do pudeł. Przemieszane z czystymi jeszcze blokami, chińskimi tuszami i pędzlami oraz kilkoma sztalugami. Obok stały ogromne kartony z albumami o sztuce, było w nich chyba wszystko co Tachen wydał w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Całość została sprzedana za 120 euro. Nawet nie chcę liczyć ile Madame B. zapłaciła za te albumy, akwarele firmowe, tusze i papiery. Kilka, kilkanaście tysięcy euro?
Wtedy wyobraziłam sobie cały mój dobytek spakowany w kartony i sprzedany na aukcji za grosze. Handlarzy, którzy grzebią w moich torebkach. Przypomniałam sobie o rzeczach, które zostawiliśmy w takich samych kartonowych pudłach na strychu w Warszawie w trakcie przeprowadzki. Uświadomiłam sobie, że nawet nie pamiętam co w nich jest.
I uwierzcie mi, problem z zakupami mam do dziś. Nawet przedświąteczna atmosfera konsumpcyjnego szaleństwa nic nie zmieniła. Każdy nowy przedmiot wyobrażam sobie w zakurzonym, kartonowym pudle w Domu Aukcyjnym w połowie drogi nad rzekę.

Nogent-sur-Marne 2014
Nogent-sur-Marne 2014
Nogent-sur-Marne 2014
Nogent-sur-Marne 2014

Nogent-sur-Marne 2014


czwartek, 4 grudnia 2014

Ukraiński Sabat na La Chapelle


Nie pamiętam. Nie pamiętam kiedy ostatnio spektakl tak mnie zaczarował. Nie pamiętam kiedy ostatnio czułam taką energię bijącą ze sceny. Myślę, i naprawdę nic poza jakimiś powidokami z dawnych lat nie przychodzi mi do głowy.
Dakh Daugters pierwszy raz usłyszałam w lipcu w Tbilisi. 40st. C, toasty za przodków, dyskusje o Ukrainie. Z Ukraińcami, z Gruzinami, z Polakami, i z tymi z Iraku, Izraela i Bahrajnu. W tyglu gruzińskiej stolicy, kolega "piarowiec" na wygnaniu, z Kijowa włączył "rozy/donbass". I przepadłam.

Właściwie szukałam jakiś innych biletów. Przez przypadek, tydzień temu dowiedziałam się, że dziewczyny grają jeden, jedyny koncert w Paryżu. 
W Theatre des Bouffes du Nord, między sklepami z sari, indyjską tandetą i afrykańskim żarciem oglądałyśmy słowiański sabat. Podglądałyśmy, bo dwustupięćdziesięcioletni teatr chowa widownię w cieniu balkonów. Siedem kobiet (jedna, na oko, dziewiątym miesiącu ciąży), szesnaście instrumentów, trzy języki. Dziewczyny uwodziły sztywną, zdystansowaną na początku spektaklu publikę tekstami po francusku. Z twardym wschodnim akcentem. Z rytmem kołomyjki, który dusi płuca i plącze nogi. Każdy numer przyśpiesza, plącze się w cytatach muzycznych i literackich. Jest tu Chopin, rap, Miami, bębny, Paryż, skrzypce i flet, Szekspir i górnicy z Donbasu. 



Niestrawne? Uczta wszech czasów. I to międzypokoleniowa. Na koncert zabrałam moją córkę. Nie marudziła, zmartwiła się tylko, że "pani z gitarą" może zacząć rodzić i czy wtedy zrobią przerwę. Wracała nucąc "Rozy/Donbass".

Po ukraińsku nie rozumiem zbyt wiele, z sytuacji na Ukrainie niewiele więcej. Staram się dowiedzieć, ale daleka jestem od wydawania sądów na temat tego, kto ma rację.

Spektakl, w którym "córki" opowiadają swoją ukraińską bajkę, był po prostu dobry. Bardzo dobry i przede wszystkim budził we mnie uczucie, że o coś im chodzi, mają coś do powiedzenia. Mogę tego nie rozumieć, nie zgadzać się ale trudno odwrócić głowę słysząc ten krzyk.

Dakh Daughters Théâtre des Bouffes du Nord
Dakh Daughters Théâtre des Bouffes du Nord

Dakh Daughters Théâtre des Bouffes du Nord

Dakh Daughters Théâtre des Bouffes du Nord

Dakh Daughters Théâtre des Bouffes du Nord
Dakh Daughters Théâtre des Bouffes du Nord

Dakh Daughters Théâtre des Bouffes du Nord

Dakh Daughters Théâtre des Bouffes du Nord

Dakh Daughters Théâtre des Bouffes du Nord

Dakh Daughters Théâtre des Bouffes du Nord

środa, 12 listopada 2014

O Warszawie..


   Zdarza mi się bywać w Warszawie. I jakoś tak się składam że bywam tam zaraz po patriotycznych manifestacjach.  W sierpniu byłam - wiadomo Powstanie, jutro będę - wiadomo Niepodległość.

   Mieszkałam w stolicy dziesięć długich lat. Widziałam jak w sierpniu zakwita z roku na rok, coraz barwniej powstańczy odpust. Jak w listopadzie na moim kiosku z gazetami pojawiają się coraz większe plakaty z blond młodzieżą wzywającą do marszu. Widziałam tęcze, raz spalone, raz kwitnące. Afisze pytały czy też bym poszła umierać w słońcu. Gazety im za mnie odpowiadały raz, że tak, a raz, że  nie.
   Młodzież, z którą pracowałam raczej była na tak, i w sumie to dobrze że są wakacje, zwolnienia nie trzeba podrabiać. Muzeum się budowało. Zbudowało się. I Warszawa pogrążyła się na dobre w swoim borderline, tocząc nieustające dyskusje wewnętrzne między prawdziwymi warszawiakami, słoikami, patriotami i tymi, co nie chcą w słońcu umierać.

 

sobota, 4 października 2014

Lekcje Madame Chic - czyli ile jeszcze bzdur można napisać o Paryżu.

Napiszę od razu, że jest to recenzja niepełna. To nowe pojęcie w dziedzinie krytyki literackiej. Książkę przeczytałam na razie po angielsku, i chociaż jej poziom skomplikowania odpowiada moim zdolnościom czytania w tym języku, czyli wystarczy aby zorientować się z jakim stekiem bzdur mamy do czynienia, istnieje jednak możliwość, że jakaś głęboka myśl mi umknęła.
Nie wiem co amerykanie biorą przed podróżą do Francji, ale używając wyświechtanego żartu chcę znać numer tego dilera.

Książka to zbiór.... nawet nie chce mi się pisać czego. Trochę fantazji, trochę oczywistości, nie wiem, może to amerykanie tak bardzo potrzebują instrukcji obsługi do wszystkiego, że nie omija to także ogólnie pojętego "życia". 
Jest to po prostu kolejny poradnik jak to zostać Francuzką ( dlaczego zawsze Francuzką?) 

Utwór w moim osobistym rankingu dzieł o Francji i Francuzach, zajął miejsce między epokowym filmem "Barbi w świecie mody" z 2010 a moim pamiętnikiem z pierwszej wycieczki do Paryża w wieku lat szesnastu.

piątek, 5 września 2014

Wakacje, wakacje i po wakacjach.

Wakacje-mini podsumowanie.

Nie pisałam - za to czytałam.

Tytuł dzisiejszego postu na pewno nie jest pewniakiem w konkursie na najbardziej wyrafinowany nagłówek roku. Trudno, po dwóch miesiącach wakacji (naprawdę!) bez pisania potrzebuję trochę czasu żeby oswoić się z klawiaturą.

Nie ćwiczyłam francuskiego (w zamian był angielski, rosyjski, umiem też zamówić obiad po włosku i piwo po gruzińsku).

niedziela, 29 czerwca 2014

Folk&Food - czyli co moja pierwsza wystawa w Paryżu ma wspólnego z Fryderykiem.

Pisanie o tej wystawie "pierwsza" ma w sobie odrobinę kokieterii. Jeśli ta jest pierwsza, to znaczy że będzie druga i trzecia. Oczywiście. Póki co, do 15 lipca moje zdjęcia można zobaczyć w restauracji Alcazar na ulicy Mazarin 62 w Paryżu.

Tuż obok odbywa się piąta edycja festiwalu plenerowego "Chopin au Jardin du Luxembourg". W każdą niedzielę, między 15 czerwca a 13 lipca o godzinie 17:00, w Ogrodach można słuchać muzyki Chopina w wykonaniu polskich pianistów. Dzisiaj zagrają "młode talenty' Justyna Lechman i Joanna Pietrzyk. Młodym artystom wiatr często wieje w oczy, więc chyba dlatego od dwóch dni w Paryżu leje jak z cebra.

Koncert pod parasolem?

Moja wystawa jest jedną z imprez towarzyszących festiwalowi. To właśnie w restauracji Alcazar można spróbować menu stworzonego specjalnie na tą okazję przez Rafała Hreczaniuka, szefa kuchni warszawskiej restauracji Tamka 43. Wydarzenie nie do pominięcia, szczególnie dla osób, które chciałyby się pochwalić przed francuskimi znajomymi polskimi smakami, a mają obawy czy tym pierwszym powinien być smak bigosu z polskiego baru. Menu Chopin ma się tak do tego ostatniego jak muzyka Chopina do wiejskich przyśpiewek (tak, pamiętam skąd kompozytor czerpał inspiracje) Piernik, rabarbar, tatarak, sosna, truskawki, marchewka, smaki i aromaty z Polski podane w taki sposób, że żaden Francuz nie będzie miał wątpliwości iż Polacy nie gęsi i nie tylko swój język mają, ale też kaczkę, którą podają w sosie z gorzkiej żołądkowej.
Menu można zamawiać w każdą niedzielę od 12:00 i delektować się nim przy akompaniamencie muzyki Chopina. Więcej o wydarzeniu i rezerwacji miejsc na profilu Cheftourpoland.

I tak oto powoli doszłam do moich związków z Chopinem. Moje zdjęcia, są po prostu inspirowane polskimi smakami i symetrycznymi wzorami zaczerpniętymi ze sztuki ludowej. Jak Chopin wykorzystał ludowe nuty w swoich mazurkach, Hreczaniuk szczawiem doprawił ostrygę tak ja, maluczka, sfotografowałam kaszę gryczaną. Wszystko spięła razem niezmordowana organizatorka Hanna Borys.

Jeśli możecie, wybierzcie się koniecznie do Alcazar. Jeśli nie możecie to zapraszam do obejrzenia zdjęć z wystawy.


Folk&Food 2014

Folk&Food 2014
Folk&Food 2014

Folk&Food

Folk&Food 2014

Folk&Food


Folk&Food


piątek, 27 czerwca 2014

Diner en Blanc 2014 - jak było?

Diner en Blanc 2014
Przeanalizujmy sytuację. Elegancka kolacja na 12 000 osób, w centrum Paryża, bez zgody merostwa, bez ochrony policji, utrzymana do ostatniej chwili w tajemnicy. To nie może się udać. A jednak udało się, i to już 26 raz.

Na miejsce zbiórki jechałam próbując sobie wyobrazić zgromadzone na jednym skrzyżowaniu w 16-stej dzielnicy autobusy dla 12 000 osób. Chaos, masakra i Czterej Jeźdźcy Apokalipsy oraz ja, w roli Anioła Zagłady w białej sukience.
Okazało się, że autobusy były tylko trzy i w tym momencie dotarło do mnie, że nie będę miała okazji do ponarzekania na "cholerną francuską organizację". Zbiórki odbywały się w różnych punktach miasta. Do ostatniej chwili nie wiedzieliśmy gdzie jedziemy. Po krótkiej przejażdżce autobus dotarł nad Sekwanę i stało się jasne, że tegoroczny Diner en Blanc będzie okupował wszystkie paryskie mosty. Nam w udziale przypadł Passerelle Debilly z pięknym widokiem na Wieżę i bonusem w postaci braku ruchu kołowego.

Diner en Blanc 2014 (i autorka bloga w prawym dolnym, pierwszy raz w roli Szafiarki)

Atmosfera podczas kolacji była fantastyczna. Wiadomo, Francuzi po prostu potrafią jeść. Wiedzą jak jeść, co jeść, kiedy jeść i gdzie jeść. Migocząca Wieża, migocząca Sekwana, migoczące zimne ognie. Ludzie tańczyli na moście i wznosili toasty. Zdarzenie fotogeniczne do granic możliwości. Przez trzy godziny ćwiczyłam trudną sztukę fotografowania w widelcem w dłoni.

Diner en Blanc 2014

Jednak największe wrażenie zrobiła na mnie strona organizacyjna. Należało spełnić kilka warunków.
Przede wszystkim biały strój, elegancki lub "fantazyjny'', dla pań wskazane były rękawiczki i nakrycia głowy z wpiętym białym kwiatem. Rękawiczki i kwiat, przyznam się szczerze, odpuściłam. Za dużo kosztowało mnie złamanie psychicznego oporu przed zakupem białych butów. 
Lista niezbędnych rzeczy: 
-stolik i krzesełka, biały obrus, białe nakrycia, "prawdziwe" sztućce i kieliszki - żadnego plastiku
-kwiaty, świece, świeczniki. 
-kolacja, butelka szampana oraz butelka czerwonego wina. 
-proza życia: worki na śmieci, które nie musiały być na szczęście białe.
Istniała możliwość zamówienia gotowych "kolacji"  dostarczanych w białych pudełkach, przepasanych białymi wstążeczkami. Przynajmniej tak było na "naszym" moście.

Plan gry. Zbiórka. Wsiadamy do autobusów i jedziemy na mosty. Rozkładamy stoliki i obrusiki. Jemy kolację. Odpalamy zimne ognie o 23:00. Znikamy jak Kopciuszek, tradycyjnie, przed 24:00. 
Zwijamy stoliki i zbieramy wszystkie śmiecie. Autobusy odwożą nas na miejsce zbiórki.

Wszystko przeprowadzone perfekcyjnie, współpraca uczestników i precyzja organizatorów. Jedynym błędem jaki popełniła jedna z organizatorek było wydanie jednemu z kilkuset gości na moście pudełka z kolacją zawierającą rybę, podczas gdy on zamawiał bez ryby (na którą był uczulony). Po kilku minutach, bezrybna kolacja została odnaleziona i wieczór potoczył się dalej w perfekcyjnym rytmie.

środa, 11 czerwca 2014

Diner en Blanc ?

Diner en Blanc 2014


Hop, do góry ! Ucieszyłam się niezmiernie kiedy zostałam wciągnięta na listę biesiadników Diner en Blanc. Czym jest DEB ? Z grubsza rzecz biorąc to najstarszy, odbywający się raz w roku, szykowny, sekretny, paryski, kulinarny Flash Mob. Od dwudziestu pięciu lat, w połowie czerwca odziani od stóp do głów w biel ludzie spotykają się w wyznaczonym miejscu i jedzą razem kolację. Niby nic takiego. Gdyby nie to że jest to kolacja na 10 000 osób, o miejscu spotkania uczestnicy są informowani w ostatniej chwili, obowiązują eleganckie stroje, białe kwiaty przy kapeluszach i w butonierkach. Należy zabrać ze sobą stolik, biały obrus, nakrycia, świece oraz oczywiście jedzenie. W paryskich restauracjach można zamówić specjalne "białe koszyki" z kolacją.
Nie jestem w stanie wyobrazić sobie strony organizacyjnej tej imprezy więc postanowiłam zająć się gromadzeniem rzeczy z listy i czekaniem na informację o miejscu zbiórki. 
Otworzyłam szafę i....
Okazało się że w kolorze białym posiadam jedną skarpetkę. Druga jest pewnie w krainie Tych Drugich Skarpetek których nigdy nie można odnaleźć. Po prostu nie noszę białych rzeczy. Jestem bladolica i w tym kolorze wyglądam jak Anioł Zagłady.
Diner en Blanc już jutro. Udało mi się zdobyć sukienkę. Mam jeszcze 20 godzin na skompletowanie zestawu. Jak nic tytuł Królowej Kombinowania będzie należał do mnie. Nie mogę się poddać, osoby które nie stawią się na miejsce są dożywotnio skreślane z listy uczestników. Szkoda byłoby stracić okazję do piknikowania na dziedzińcu Luwru (tak było w 2013)


piątek, 11 kwietnia 2014

Opuściła nas Różowa Księżniczka.



Po cichutku odeszła od nas Różowa Księżniczka. Dotarło to do mnie dzisiaj kiedy przeglądałam zdjęcia z wiosennego spaceru. Zniknęły cekiny, króliczki i tiule. Czarne martensy zajęły miejsce brokatowych baletek. Powiem szczerze, nie będę tęsknić. Przetrwaliśmy to jakoś. Wspólna egzystencja wymagała zaciśnięcia zębów i przewartościowania pojęcia "fajne ciuchy".
Życie z Różową Księżniczką często nie było różowe.
Tym bardziej, że nikt jej nie zapraszał.
Do trzeciego roku życia Córka moja miała w nosie to co ma na sobie. Miała ubrania w neutralnych kolorach, czasami zdarzały się różowe, ale większość jednak była z działu chłopięcego. Takie nam (czyli rodzicom) się podobały i były wygodniejsze.
Była jedynym dzieckiem w rodzinie, pierwszym w gronie przyjaciół i znajomych. Słowem zero różowych wzorców w otoczeniu. W tym czasie nie mieliśmy w domu telewizora, więc nie została skażona jadem z nasączonych "księżniczkową" propagandą mediów.
Przełom nastąpił w momencie, w którym pracująca w tym czasie na amerykańskich wycieczkowcach Wróżka Chrzestna przywiozła w prezencie to co (tak podejrzewam) jest mundurkiem amerykańskich dziewczynek. Sukienkę księżniczki.
Sukienka miała wszystko - tiul, tiulowe falbany, trochę atłasu, małe perełki i medalion z Kopciuszkiem przyszyty na piersi. I była różowa.
Córka poszła za ciosem. Błyskawicznie wyłowiła z szafy różowe elementy garderoby i odmówiła noszenia czegokolwiek innego. W domu zaczęły się pojawiać kolejne tiulowe spódniczki, malinowe bluzeczki, kwieciste rajstopki. Znoszone przez babcie, ciocie i muszę przyznać, że przeze mnie też. Zachwyt na twarzy Księżniczki topił wszystkie postanowienia, że to już ostatnia "kręcąca się" różowa spódniczka. Córka osiągnęła mistrzostwo w komponowaniu fuksji z pudrowym różem przełamując to magentą. Tiulowa spódniczka okazała się być ubraniem na każdą okazję. Nawet na sanki, idealnie komponowała się z zimowym kombinezonem.
Często zastanawiałam się nad tym, jak reagować na ten różowy szał. Chociaż bolały mnie zęby od tych słodkości postanowiłam przeczekać. Tym bardziej, że Córka nie miała innych objawów. Nie bawiła się w księżniczki, nie wykazywała większego zainteresowania lalkami i spokojne w różowych "ałtfitach" taplała się w błocie. Po kilku latach Różowa Księżniczka pojawiała się coraz rzadziej, aż w końcu odeszła definitywnie, o czym świadczy zamieszczona wyżej fotografia.

Piszę to małe pożegnanie z różem na marginesie dyskusji o "gender" która (tak, tak) przetacza się także przez Francję. Dyskusji o podziałach na zabawki, ubrania, kolory dla dziewczynek i chłopców. Na ile obcowanie z taką ilością różu było naturalną potrzebą dziecka, a w jakim stopniu zostało wzmocnione kulturowo?
Otóż dziewczynki po prostu lubią róż. Dorosłe kobiety też. Ludzie po prostu lubią róż.

Dlaczego? Prawdopodobnie tak właśnie ukształtowała nas ewolucja. Kobiety są wrażliwe na róż ponieważ różowe owoce są dojrzałe i smaczne, różowe policzki są świadectwem zdrowia, a malutkie dzieci są różowe z natury. W testach preferencji kolorystycznych kobiety częściej wybierają odcienie czerwieni(w tym róż) niż mężczyźni. I co ciekawe jest to niezależne od kontekstu kulturowego.  Jest to kolor, który na poziomie fizjologicznym delikatnie pobudza, nastawia pozytywnie do świata, daje poczucie bezpieczeństwa, a symbolicznie niesie wyłącznie pozytywne znaczenia. 

Myślę, że był to naturalny etap rozwoju Córki. Cieszę się, że tak jak ospę wietrzną ma go już za sobą.
Witajcie Martensy, dresowe bluzy i czarne swetry. Pewnie poczekamy jeszcze kilka lat na osiągnięcie ubraniowej równowagi.




piątek, 28 marca 2014

Wróg publiczny numer jeden - mimolette.

Paris 2014
Wczoraj różne internetowe źródła donosiły o tym, że 27 marca obchodzimy święto sera. Co prawda żadnych oznak świętowania na naszej wsi nie zauważyłam, na miejskim targowisku jak zawsze były trzy stragany z serami, na każdym, bagatela, kilkadziesiąt gatunków, ale przy okazji wyciągnęłam z czeluści dysku twardego zdjęcia jednego z moich ulubieńców.

Mimolette. Pierwszy z prawej (na zdjęciu poniżej) to Mimolette Vieille ma osiemnaście miesięcy i piękną skórkę. Leżący w środku, to jego młodszy brat, ma trzy miesiące. Z lewej strony leży angielski Leicestershire Red który nie jest może tak aromatyczny jak mimolette, ale też ma piękny pomarańczowy kolor.  Więcej o serach możecie znaleźć w Seropedii (co prawda to strona Hohlandu, tego od serków topionych, ale wyjątkowo dobrze zrobiona).
Ja lubię mimolette za orzechowy aromat, aromat i jeszcze raz aromat. Poza tym można go wykorzystać na wiele sposobów. Pasuje nawet do piwa. No i dodatkowo jest bardzo fotogeniczny.

Najbardziej rozczuliło mnie to, że wielkość kuli mimolette jest opisywana jako wielkość dziecięcej główki. Pewnie dlatego widok pięknych pomarańczowych serów na straganach wyzwala u mnie podobny poziom endorfin, co widok niemowlaka 48 godzin po porodzie.

Dlaczego wróg publiczny? Otóż mimolette jest jednym z dwóch serów objętych zakazem importu do USA (drugi to roquefort). W 2013 roku celnicy amerykańscy zniszczyli 1500 kilogramów sera. Powodem są maleńkie roztocza, których jest podobno na skórce za dużo. Dodatkowo zostały one oskarżone o powodowanie alergii, a ser został określony jako produkt "obrzydliwy i częściowo gnijący". Na tym przykładzie doskonale widać jak różnie można definiować "obrzydliwość". Jeśli chodzi o mnie to w tym starciu przyznaję punkt Francuzom. Zdecydowanie wolę "obrzydliwy" ser od "obrzydliwego" hamburgera.

Paris 2014

Paris 2014

Paris 2014

poniedziałek, 24 marca 2014

Chłopiec, który sam zbudował taki dom.

2014

2014


W życiu każdego blogera (nawet tak "niszowego" jak ja) przychodzi chwila, w której musi rozważyć czy napisać post na zamówienie. Sprzedać się, czy nie? 
Moje wszystkie wątpliwości rozwiała wyjątkowość zleceniodawcy oraz to, że presja, którą wywierał przez kolejne dwie godziny od złożenia propozycji była ogromna.

Zleceniodawcą jest mój syn. W kolejnym stadium kolejnego w tym roku ataku choróbska, dziecko zbudowało dom. Wizja architektoniczna nawiedziła go, zaraz po tym, jak w desperacji i obawie o jego zdrowie psychiczne odłączyłam go od elektroniki. Można być Adamem Słodowym rodzicielstwa, ale jeśli dziecko spędza w domu większość roku szkolnego ostatnią deską ratunku bywa telewizor. Przynajmniej moją. 

Dom, a właściwie "Baza", powstała przy moim biurku. Po godzinie cięcia, klejenia najpierw tektury taśmą klejącą, następnie klejenia palców plastrami, syn rzekł:
-No, mamo teraz zrobisz zdjęcia, wstawisz na swojego bloga i podpiszesz "Chłopiec, który sam zbudował taki dom" i zobaczymy czy się spodoba. Rośnie mi demon mediów społecznościowych.

2014
Zaczęłam się zastanawiać, skąd przyszedł mu do głowy taki pomysł. Tym bardziej, że zabrzmiało to bardzo naturalnie, coś takiego jak: "Może zjemy dziś czekoladę?" W naszym domu Facebook, blogi i spółka są umiarkowanym tematem rozmów. Dzieci wiedzą mniej więcej co to jest. Same kont nie mają i nie wyrażają żadnego zainteresowania ich posiadaniem. Żadne z koleżanek i kolegów potomstwa (wyłączając z tego oczywiście już tych "nasto")  konta na "Fejsie" i innych nie posiada. O zgrozo, dzieci i towarzystwo nie mają nawet telefonów komórkowych. Kiedyś zapytałam Ninę. czy ktoś z jej klasy przynosi telefon to szkoły. Zdziwiona zapytała "A po co komuś telefon w szkole?" Telefony nie są zabierane na wycieczki, na weekendy ze skautami, ani na zajęcia dodatkowe. Nie ma tego w jakimś szczególnym regulaminie. Po prostu tak jest. 

Zaintrygowana tematem zaczęłam wypytywać znajome matki, kiedy zamierzają obdarzyć/bądź obdarzyły potomstwo smyczą w postaci komórki. Najczęstsza odpowiedź jaka padała to "Kiedy pójdzie/poszło do "college" [czyli gimnazjum] lub kiedy zacznie/zaczęło zostawać samo w domu."

Piszę tu tylko o samym fakcie nie posiadania własnych telefonów. Nie zmienia to oczywiście niczego w czasie jaki dzieci spędzają na bezlitosnym katowaniu urządzeń rodziców i domowych komputerów. Chociaż tutaj też dostrzegam kilka różnic. Rzadko urządzenie należy do dziecka, raczej do rodziny. Komputer stoi częściej w przestrzeni wspólnej, w salonie lub w kuchni. Raczej nie w dziecięcym pokoju. Chociaż to już pewnie trochę straciło na znaczeniu wraz z popularyzacją tabletów. 
Być może to, że nie mają własnych urządzeń z ciągłym dostępem do sieci, jest przyczyną tego, że za pomocą portali i internetu z kolegami nie komunikują się wcale.

Mimo wszystko mój nieistniejący w mediach społecznościowych syn bardzo naturalnie zażądał prezentacji swojej "Bazy" w sieci, liczył się z tym, że zostanie ona oceniona ("zobaczymy czy się spodoba") - czyli mniej więcej wie, jak to działa. Wygląda na to, że jest to naturalny aspekt jego środowiska, jego świata, nawet jeśli jeszcze nie może na pełnych prawach z niego korzystać.
I niech na razie tak pozostanie. Mam spore wątpliwości co do tego czy 8-latek jest w stanie odróżnić "lajki" od uczuć i czy może na nich budować poczucie swojej wartości. 
Część dorosłych tego nie potrafi.

Felek już zapomniał o całej sprawie z blogiem. Z "Bazy" korzysta, dzisiaj odrabiał w niej lekcje. Czy się spodoba, czy nie i tak mu o tym nie powiem, chyba, że sam zapyta. Na razie postaram się, żeby sam nauczył się oceniać jakość swojej pracy.

Ale "Baza" jest fajna. Co nie?

poniedziałek, 17 marca 2014

Przedwiośnie....Lato

Zgubiłam wiosnę. Dwa tygodnie temu fotografowałam nagie gałęzie w pałacowym parku w Champs-sur-Marne. Wczoraj letnia niedziela przypomniała mi o zapomnianych zdjęciach. Jako najgorsza blogerka świata zamieszczam je dzisiaj.

Château de Champs-sur-Marne 2014

Château de Champs-sur-Marne 2014

Château de Champs-sur-Marne 2014

Château de Champs-sur-Marne 2014 
Château de Champs-sur-Marne 2014
Château de Champs-sur-Marne 2014
Château de Champs-sur-Marne 2014

Château de Champs-sur-Marne 2014